2011-11-04 Andrzej Brzeski i Mirek Kozak
Marek w naszej leśniczówkowej kuchni, przyrządza różne potrawy. Czasem stare smaki wracają wspomnieniem po latach, czasem miesza różne składniki i przyprawy w zaskakujący, nowy sposób, lub wyciąga z całego dania tylko jeden składnik, byśmy się mogli nim podelektować.
Tego wieczoru, znowu nas zaskoczył (co nie wydaje się łatwym przy comiesięcznych spotkaniach od 3 lat).
Zacznę od przystawki, którą stanowił zapowiedziany zespół Dziady Kalwaryjskie - niespodziewanie okraszony kobiecym wdziękiem córki Jana Mościckiego.
To było to, co bywalcy Leśniczówki znają i lubią ponad wszystko - czyli stare, dobrze się kojarzące piosenki- pięknie i z sercem zagrane i wyśpiewane, wspólnie z publicznością.
Kiedy na scenie pojawiło się danie główne, czyli dwóch elegancki panów ze swoimi uskrzydlonymi muzyką instrumentami - sala, jeszcze roześmiana, i rozchybotana śpiewem - nie wiedziała czego się spodziewać. Artyści jednak nie pozwolili nam długo czekać w tej niepewności. Od pierwszych słów wypowiedzianych przez Andrzeja Brzeskiego, od pierwszych uderzeń w perfekcyjnie zgrane ze sobą instrumenty - zamarliśmy całkiem zaczarowani.
Nie przypominam sobie takiego skupienia uwagi, i tak wstrzymanych oddechów publiczności, jak podczas tego około 2 godzinnego koncertu. Piosenki gęste od sensu, przemyśleń, przeżyć i dobrych rad, kogoś, kto ma za sobą prawdziwe życie - i chce się nim z nami podzielić, smakowały ogromnie. Jednocześnie pełne konkretu jak i "nieznośnej lekkości bytu" - poetyckie, i prawdziwe w swej wymowie. Muzyka tworzyła dekorację tego małego teatru, który przybył pod leśniczówkową strzechę i była równie ważnym elementem, jak rozmowy i żarty z publicznością pomiędzy piosenkami.
Trudno było powstrzymać niemilknące brawa i uwierzyć, że koncert się skończył. Przekonały nas dopiero wymęczone 12- strunową gitarą palce Andrzeja Brzeskiego.
Niestety nie wszystkim udało się zaspokoić rozbudzony apetyt, i kupić sobie na pocieszenie płytkę. Okazało się, że Panowie nie przewidzieli takiego popytu, ale obiecali Markowi na zamówienie uzupełnić braki. Na pewno warto mieć w domu zatrzymaną na płytce "tamta panienkę" - jak poeta nazwał ulotną chwilę, którą spotyka się w życiu, z którą czasem warto wypić kawę, czasem posiedzieć w fotelu, a czasem tylko żałować, że nie spędziło się z nią wieczoru. Wszystkie one w końcu nas opuszczają, ale to nie znaczy, że nie możemy do nich powrócić wspomnieniem. Myślę, że nie tylko ja będę często powracać do tego niezwykłego wieczoru.
Ola
O artystach, możesz więcej przeczytać tutaj