2011-09-23 Wacław Juszczyszyn
Każdy Leśniczówkowy wieczór jest dla mnie jakiś. Ten był przewidywalny. Przewidywałam, że będzie świetny no i był !
A jeśli ktoś uwierzył twórcom telewizyjnych festiwali, że wystarczy wziąć pięć prostych słów, wygenerować rytm z keyboarda, otoczyć kolorowymi światłami, cekinami, makijażem i choreografią i powstanie Piosenka, to ten ktoś powinien był przyjść na piątkowy występ Wacka Juszczyszyna. Występ, który on sam nie bardzo ośmielał się nazwać koncertem - on tylko przyniósł gitarę, stwierdził, że tyle piosenek ma w plecaku, no to zaśpiewa nam trochę tych, które napisał i lubi, oraz kilka takich, które lubi choć nie napisał i jeszcze parę tych, które wiedział, że lubimy my. I popłynęły dźwięki i słowa, a my nie mogliśmy oczu i uszu oderwać od tego jednego skromnego człowieka na scenie, który nas zabrał w cudowną podróż po Krainie Łagodności. A była to też podróż w czasie, bo tak te pieśni były ułożone, że przywoływały kolejne Jego i nasze wspomnienia: muzyczne, turystyczne, osobiste. Niestety ostatni etap - jego powrót do Wrocławia - okazał się boleśnie rzeczywisty i nadszedł za wcześnie. Pozostała w nas rozśpiewana dusza i pytanie - gdzie jeszcze dziś są tacy artyści, którzy potrafią zmienić "tylko tyle" w "aż tyle"?
O Wacku, możesz więcej przeczytać tutaj